Kierunek Ustka…

Sierpień minął na nieśpiesznym zwiedzaniu polskiego wybrzeża. Hel, Jastarnia (wejście jak zawsze nocą, kurczę, kolejny sezon bez wejścia do Jastarni w dzień), Władysławowo, Łeba, Ustka, Gdynia, Gdańsk, na szczęście kilka tych portów w okolicy mamy, ale powoli czas myśleć o wycieczce 'za miedzę’, choć to pewnie już w przyszłym sezonie 🙂 Odwiedziny znajomych z czerwcowego rejsu 'bliźniąt’, nocne pływanie po zatoce z serii 'popłyńmy tylko z Gdyni do Sopotu… eeee…. ale tak fajnie wieje, chodźcie popłyniemy jednak do Górek żeby za szybko nie skończyć’, dwie solidne burze, jedna tuż przed wejściem do Helu, a druga z klasycznym sztormowaniem w okolicy Rozewia, holowanie zaprzyjaźnionej Tremonishy w której jak się potem okazało zerwało klin na śrubie. Podsumowując – kilkaset mil zrobione, dużo nowych miejsc odwiedzonych, zdobyte mnóstwo ciekawych doświadczeń, to był fajny miesiąc 🙂

Prace alpinistyczne :-)

Zawsze ciekawiło mnie jak zrobić coś na maszcie, niestety, jak okazało się w praktyce, w mojej kategorii wagowej do wciągnięcia na maszt potrzebnych jest kilku dorosłych i silnych współzałogantów. Jako że zazwyczaj pływamy w obsadzie jedno lub dwu-osobowej trzeba było problem odwiedzin na topie rozwiązać inaczej.

I oto jest – drabinka 🙂 nie jachtowa, dachowa, a konkretnie to dekarska, ale jak widać na obrazku mimo że nazwie nie ma 'do jachtu’ – działa jak należy.

Wejście i zejście można zrobić samemu, nawet przy dość sporym wietrze nie generuje to problemów i nie wymaga nadmiernej siły (czego nie można powiedzieć o wszelkich tematach wspinania się na linach gdzie po pierwszym wejściu trzeba pół godziny odpocząć). W końcu można coś na topie porobić bez konieczności zdejmowania całego masztu. Tu – w trakcie przymiarki do wymiany anteny VHF na nową.

Jak okazało się w praktyce, ma tylko jeden feler, po złożeniu z racji swojej długości jest dość duża. Na szczęście mieści się pod jednym z łóżek więc jej wielkość przestała przeszkadzać. Kto wie, jeśli kiedyś zachoruję na nadmiar gotówki to może kupię drabinkę dedykowaną do masztów – z taśm wciąganą w likszparę – która zajmuje mało miejsca i jest lekka, niestety, jako że ma w nazwie 'do jachtu’ to jest prawie cztery razy droższa od rozwiązania powyżej.

 

Bliźnięta

Chciało się zostać armatorem, to trzeba zdobyć nowe umiejętności i nauczyć się nurkować 😉 Standardowa kontrola dna po dwóch miesiącach w wodzie

Po wykonaniu zaplanowanych prac popłynęliśmy w stronę Władysławowa. Ddroga w kierunku WLA upłynęła w akompaniamencie przyjemnego wiatru 3B z północy więc poszło sprawnie i bez komplikacji. Na miejscu – po zacumowaniu na wolnym miejscu w marinie, niespodzianka, okazało się,że obok nas stoi zacumowany brat bliźniak naszego Elana, drugi identyczny, pochodzący z tej samej 'stajni’ kiedyś dawno na Chorwacji a potem w Szczecinie. No cóż, bardzo szybko zaprzyjaźniliśmy się z drugą załogą i reszta wieczora upłynęła pod znakiem szant.

Czwartek powitał nas flautą, i tylko w programie od pogody lakoniczna informacja że 'kilkanaście kilometrów na południe od nas przejdzie burza’. Sąsiedzi postanowili pożeglować na zatokę, my postanowiliśmy zostać do popołudnia i popłynąć w stronę Helu. No cóż, w pewnym momencie na horyzoncie pojawiły się niesympatyczne szare chmury i kilkanaście minut później spadła na nas burza, z gradobiciem. Aplikacja pogodowa (w zasadzie wszystkie trzy aplikacje pogodowe) twardo stały na stanowisku że u nas burzy nie ma.

Po burzy nadeszła całkowita flauta więc plany płynięcia na żaglach trzeba było lekko zrewidować i pobawić sie w motor-vessel. Bałtyk równy jak stół, zero jakiejkolwiek fali, zero jakiegokolwiek powiewu wiatru, nic, kompletnie nic. Na silniku pogoniliśmy w stronę kebaba o północy w Jastarni. Jeszcze nie zdarzyło nam się do Jastarni wchodzić za widoku, zawsze była to północ. Na szczęście bary jeszcze czynne. Z informacji od 'bliźniaka’ dowiedzieliśmy się że ich burza dopadła dwa kable od wejścia na Hel, i to było bardzo niemiłe i niesympatyczne wejście do portu, duży wiatr, bardzo duża fala, bardzo bardzo nie miło. Na szczęście my przestaliśmy nawałnicę w porcie bo pewnie też bym jej tak miło nie wspominał.

Kolejny dzień to szybki kurs na Gdynię i wieczór 'z bliźniakami’ a potem 'regaty’ na Hel. Bardzo ciekawie płynie się z innym identycznym pod względem kadłuba i ożaglowania jachtem. Różnica na Helu 200 metrów a wiało przyzwoicie ;D

Po regatach zasłużony odpoczynek w barze i kolejny dzień na powrót do domu. Jak ten czas szybko mija na jachcie 🙂

 

Zabawy z masztem i rejs we mgle

Środa

Przyszła środa, trzeba się za robotę zabrać… A w zasadzie to trochę inaczej. Po całym ciężkim dniu w pracy (wiadomo, trzeba się mocno napracować żeby potem móc się kilka dni napracować jeszcze bardziej) wieczorna jazda do Gdańska i noc już na łódce.

Czwartek

Rano rzut okiem w pogodynkę i na chmury. Wcześniejsze prognozy były mało zachęcające, przewidywały wiatr 4-5B, do tego deszcz i tak niby miało być cały tydzień. Ale, na razie wiatru nie ma, chmury niby są ale deszczu może z nich nie będzie, kto wie, może się uda. Telefon do dźwigowego żeby potwierdzić optymistyczną sytuację: „Kładziemy maszt ? -No kładziemy”. Zabrałem się do pracy, trzeba było zrobić zdjęcia wszystkich lin i ustawień ściągaczy, zrzucić bom, przygotować fały, wypiąć kable. Potem wycieczka pod dźwig i już po godzinie stałem się „właścicielem” dwóch nowych sprzętów – motorówki z silnikiem stacjonarnym 18KM i samobieżnego masztu 😉

 

Porównanie zastanej w maszcie sytuacji z przygotowanym wcześniej zakresem prac potwierdziło, że słuszną decyzją było wykonać te prace na lądzie. Stary wiatromierz zdemontowany. Kable i uchwyt do nowego zamontowane. Wymieniony kabel do anteny VHF. Wymienione żarówki i doszczelnione obudowy w lampach. Zmienione kable do oświetlenia, tak, żeby w niedługiej przyszłości już „z ławeczki” móc dołożyć dodatkowe oświetlenie pokładu. Wymienione wszystkie zabezpieczenia które wyglądały w jakikolwiek sposób podejrzanie. Sprawdzone, wyregulowane i dociągnięte mocowania salingów do want. I tak sobie cały dzień minął na odhaczaniu kolejnych punktów z listy. Całkiem sporo tego wyszło. Dość napisać że śniadanie i poranną kawę zjadłem i wypiłem o osiemnastej.

Piątek

Kolejny dzień to stawianie masztu z powrotem na jacht. To uczucie, kiedy – po postawieniu masztu, skręceniu want, założeniu i ściągnięciu achtersztagu – okazuje się, że chyba coś jest nie tak, bo jakby trochę za luźne wszystko, regulacji na achterze brakuje, a sztywny sztag wisi luźno… Nauczka na przyszłość: przy wypinaniu sztywnego sztagu nie odpinać stalówki miękkiego sztagu, który idzie w środku, bo potem jest cholernie dużo pracy z jego wyciąganiem i mocowaniem. Na deser zostało już tylko przeciąganie nowych kabli w kabinie, spinanie ich z urządzeniami i porządki przed wieczornym przyjazdem załogi na rejs. Prawie wszystko udało się wykonać. Przyznać muszę, że to były cholernie męczące dwa dni. No cóż, chciało się mieć statek… Lista prac rezerwowych „do zrobienia jak by czasu zostało” nie tknięta…

Wieczorem dotarła do mariny załoga – trzech pięknych, młodych, boga… a, nieważne, w każdym razie chętnych do pływania. Szybkie pytanie „Idziemy spać i startujemy na spokojnie rano czy płyniemy natychmiast tak żeby koło północy być na Helu?”. Oczywiście odpowiedź była znana jeszcze przed dokończeniem pytania, więc po 10 minutach potrzebnych na wrzucenie plecaków do kabiny rzucaliśmy cumy i ruszaliśmy na Zatokę Gdańską. Wiatr – stabilne 10-13kn z ENE do E więc kurs „zero” i popłynęliśmy w stronę Hellu. Załoga zachwycona, ja też, bo w końcu mogę trochę odpocząć i ograniczyć się do pilnowania kursu, robienia herbatki, weryfikowania naciągu want, kontroli świateł, pilnowania sytuacji na wyświetlaczu AIS oraz w zasięgu wzroku i robienia stu tysięcy innych rzeczy – poza jedną – nie musiałem trzymać steru. To chyba znaczy, że po cichu odbył się awans na pół-kapitana 😉 Do portu dotarliśmy bez komplikacji kilka minut przed pierwszą w nocy. Zacumowaliśmy. Wypiliśmy zdrowie wszystkich zebranych i padliśmy spać 🙂

Sobota

Sobotni poranek – wystawiłem głowę przez zejściówkę, przetarłem oczy i nic, ostrości nie ma, hmm… a nie, to nie kwestia zaspania, to mgła przyszła. Taki miałem widok na wejście do części jachtowej helskiego portu.

Weryfikacja pogody, no cóż, wygląda że mamy wolne do trzynastej. Czas na śniadanie, wycieczkę do „miasta”, obiad w nadmorskiej restauracji (czytaj: „sześciokrotnie przepłacona ryba z mrożonki importowana z jakiegoś obcego kraju, ale, cokolwiek by o niej mówić, nad morzem smakuje inaczej niż w domu, więc trzeba się na nią wybrać, inaczej to grzech”). O 13 zgodnie z planem rozpogodziło się, deszcz sobie poszedł, widoczność wzrosła do mniej więcej mili, płyniemy. Wiatr stabilne 7kn, więc prędkość 4w bez większego problemu do osiągnięcia, obieramy kierunek Gdynia. I tak sobie godzinkę pożeglowaliśmy bez specjalnych komplikacji, kiedy widoczność zaczęła się mocno pogarszać. Wiatr niby był, fal niby nie było, za to wróciła poranna mgła. Z mili zrobiło się najpierw pół mili, potem dwa kable, a jeszcze potem sto metrów widoczności.

Mgła

W tych warunkach AIS okazał się być nieocenionym przyjacielem. Informującym, że odgłosy silnika okrętowego to prom, który owszem idzie blisko, ale przejdzie za rufą płynąc kursem na Gdańsk. Wskazującym, że dwa ostrzegające syreną okręty stoją na kotwicowisku i nigdzie się nie ruszają. My widzieliśmy ich, oni widzieli nas (a przynajmniej mam taką nadzieję). Pewien niepokój oczywiście pozostał – bo sieci/boje/niezidentyfikowane okręty wojenne ale to już nie było nic co mogło by nam bezpośrednio zrobić dużą szkodę (* – okrętów wojennych wielu już nie mamy, więc szansa trafienia takiego jest niższa niż wygranie szóstki w totka). Wraz z kolejnymi przepłyniętymi milami widoczność spadła do 20 metrów. Boję przed wejściem do Mariny Gdynia ledwo wypatrzyliśmy. Te 150 metrów od boi do wejścia płynęliśmy praktycznie po omacku. Dwie osoby na dziobie wypatrujące przeszkód. Jedna przy ploterze podającą odległość i kurs na wejście do portu. Jedna grająca na rogu mgłowym, i jedna przy sterze, pilnująca prędkości, głębokości, gotowa do natychmiastowego „cała wstecz” lub „prawo na burt”. Po kilku minutach udało się wypatrzyć zarys muru falochronu wschodniego, trafiliśmy, bez pudła. Po przycumowaniu uczucie ulgi prawie takie jak po zejściu na ląd po kilkudniowym rejsie.

Niedziela

Niedziela przywitała nas słońcem, brakiem mgły, brakiem deszczu i brakiem wiatru. Po śniadaniu odmeldowaliśmy się u bosmana i obraliśmy kurs na Górki Zachodnie.  Niestety prawie cała droga na silniku i jej końcowy odcinek w deszczu. No cóż, tak też się zdarza. Popołudniowe klarowanie jachtu i czas w drogę, do domu. Nawinięte ponad czterdzieści mil, pływanie nocne, pływanie po omacku… trzeba przyznać, że to był bardzo ciekawy rejs 🙂

Sezon 2019 uważamy za rozpoczęty :-)

Tydzień przed Świętami Wielkanocnymi minął pod znakiem prac malarskich na lądzie, wodowania i w końcu długo wyczekiwanego pływania. Dzięki kilku słonecznym dniom udało się skończyć prace zewnętrzne, wymalować antyosmozę i antyfouling, wymienić głebokościomierz, pomocować anody, zdjąć napisy, przepolerować burty i w zasadzie odznaczyć wszystkie pozycje na liście „do zrobienia”. No, prawie wszystkie, ale resztę już damy radę po wodowaniu zrobić 😉 Efekt końcowy przerósł nasze oczekiwania.

Pracy było tak dużo, że finalnie wodowanie robiliśmy o 21:30 w blasku księżyca. Po upewnieniu się że nic nie przecieka natychmiast poszliśmy spać – tak jak staliśmy, zaparkowani pod dźwigiem. Rano zastał nas znajomy widok, który jasno oznaczał – sezon rozpoczęty, jesteśmy na wodzie.

Przed nami był kolejny dzień porządków, dokończenia prac elektrycznych związanych z instalowaniem elektroniki, przeciąganiem kabelków, spinaniem wszystkiego tak jak być powinno aby nie zawiodło w najmniej odpowiednim momencie. A na deser – jazda figurowa na szczocie szorując pokład z pozostałości zimowych zacieków.

Potem to już z górki 🙂 A w zasadzie – z Górek, na Zatokę, popływać, odwiedzić Gdynię, może popłynąć na Hellll. Takie były plany, ale, jak to z planami bywa, uległy zmianie. Po dopłynięciu do Gdyni, gdzie okazało się być tak cicho, spokojnie i miło jak nigdy, postanowiliśmy odpuścić wycieczkę na Hel i zostać dłużej przy falochronie wschodnim. Śniadanie i obiad świąteczny w wersji jachtowej, aż chciało się stać w porcie 😉

Oczywiście droga do domu jak zawsze „pod wiatr”. Zresztą, zauważyłem że na Zatoce zawsze jest pod wiatr, dokądkolwiek by się płynęło, zawsze bajdewindem 😉

 

No i w końcu są nowe zdjęcia jachtu do „działu technicznego” 🙂 Oj, jak aparat wyciąga wszystkie niedoskonałości wykończenia wnętrza. Niech tylko skończę prace przy mechanice, to zabierzemy się za drewno 😉 Ps. Piękniejsza połowa załogi tez nie nudziła się przez zimę, na zdjęciach widać efekty prac nad „udomowianiem” kabiny i faktycznie, jakoś tak przytulniej się zrobiło.

 

A plany na najbliższe pływanie majowe ?  No cóż, czeka mnie jeszcze jeden dzień „ciężkich prac remontowych”. Trzeba zamontować nowy wiatromierz Raymarine który już się denerwuje w pudełku, oraz sprawdzić dlaczego nie działa lampa topowa, pewnie żarówka spalona, ale na razie to tylko domysły. Po przemyśleniu wszystkich za i przeciw związanych z montażem wiatromierza wyszło, że najsensowniej będzie położyć maszt zamiast kombinować z wierceniem i ciągnięciem nowego kabla wisząc 12 metrów nad wodą. A skoro już maszt będzie leżał, to zupełnie przy okazji może niegłupim pomysłem by było wymienić wszystkie kable do oświetlenia i radia które w maszcie siedzą, tak żeby nie musieć tego robić przez najbliższe kilka lat ponownie, i może jeszcze dołożyć zapas pod planowany montaż oświetlenia pokładu. Tak czy siak klamka zapadła, kładziemy. Zatem – pewnie przyjazd w środę w nocy, czwartek od rana do nocy dłubanki (całe szczęście dźwig pod ręką), i piątek – niedziela pływanie. To wersja optymistyczna. Ale tej wersji się będę trzymał, do samego końca 😉

© ATONE Krzysztof Kretkiewicz 2019