Prace alpinistyczne :-)

Zawsze ciekawiło mnie jak zrobić coś na maszcie, niestety, jak okazało się w praktyce, w mojej kategorii wagowej do wciągnięcia na maszt potrzebnych jest kilku dorosłych i silnych współzałogantów. Jako że zazwyczaj pływamy w obsadzie jedno lub dwu-osobowej trzeba było problem odwiedzin na topie rozwiązać inaczej.

I oto jest – drabinka 🙂 nie jachtowa, dachowa, a konkretnie to dekarska, ale jak widać na obrazku mimo że nazwie nie ma 'do jachtu’ – działa jak należy.

Wejście i zejście można zrobić samemu, nawet przy dość sporym wietrze nie generuje to problemów i nie wymaga nadmiernej siły (czego nie można powiedzieć o wszelkich tematach wspinania się na linach gdzie po pierwszym wejściu trzeba pół godziny odpocząć). W końcu można coś na topie porobić bez konieczności zdejmowania całego masztu. Tu – w trakcie przymiarki do wymiany anteny VHF na nową.

Jak okazało się w praktyce, ma tylko jeden feler, po złożeniu z racji swojej długości jest dość duża. Na szczęście mieści się pod jednym z łóżek więc jej wielkość przestała przeszkadzać. Kto wie, jeśli kiedyś zachoruję na nadmiar gotówki to może kupię drabinkę dedykowaną do masztów – z taśm wciąganą w likszparę – która zajmuje mało miejsca i jest lekka, niestety, jako że ma w nazwie 'do jachtu’ to jest prawie cztery razy droższa od rozwiązania powyżej.

 

Bliźnięta

Chciało się zostać armatorem, to trzeba zdobyć nowe umiejętności i nauczyć się nurkować 😉 Standardowa kontrola dna po dwóch miesiącach w wodzie

Po wykonaniu zaplanowanych prac popłynęliśmy w stronę Władysławowa. Ddroga w kierunku WLA upłynęła w akompaniamencie przyjemnego wiatru 3B z północy więc poszło sprawnie i bez komplikacji. Na miejscu – po zacumowaniu na wolnym miejscu w marinie, niespodzianka, okazało się,że obok nas stoi zacumowany brat bliźniak naszego Elana, drugi identyczny, pochodzący z tej samej 'stajni’ kiedyś dawno na Chorwacji a potem w Szczecinie. No cóż, bardzo szybko zaprzyjaźniliśmy się z drugą załogą i reszta wieczora upłynęła pod znakiem szant.

Czwartek powitał nas flautą, i tylko w programie od pogody lakoniczna informacja że 'kilkanaście kilometrów na południe od nas przejdzie burza’. Sąsiedzi postanowili pożeglować na zatokę, my postanowiliśmy zostać do popołudnia i popłynąć w stronę Helu. No cóż, w pewnym momencie na horyzoncie pojawiły się niesympatyczne szare chmury i kilkanaście minut później spadła na nas burza, z gradobiciem. Aplikacja pogodowa (w zasadzie wszystkie trzy aplikacje pogodowe) twardo stały na stanowisku że u nas burzy nie ma.

Po burzy nadeszła całkowita flauta więc plany płynięcia na żaglach trzeba było lekko zrewidować i pobawić sie w motor-vessel. Bałtyk równy jak stół, zero jakiejkolwiek fali, zero jakiegokolwiek powiewu wiatru, nic, kompletnie nic. Na silniku pogoniliśmy w stronę kebaba o północy w Jastarni. Jeszcze nie zdarzyło nam się do Jastarni wchodzić za widoku, zawsze była to północ. Na szczęście bary jeszcze czynne. Z informacji od 'bliźniaka’ dowiedzieliśmy się że ich burza dopadła dwa kable od wejścia na Hel, i to było bardzo niemiłe i niesympatyczne wejście do portu, duży wiatr, bardzo duża fala, bardzo bardzo nie miło. Na szczęście my przestaliśmy nawałnicę w porcie bo pewnie też bym jej tak miło nie wspominał.

Kolejny dzień to szybki kurs na Gdynię i wieczór 'z bliźniakami’ a potem 'regaty’ na Hel. Bardzo ciekawie płynie się z innym identycznym pod względem kadłuba i ożaglowania jachtem. Różnica na Helu 200 metrów a wiało przyzwoicie ;D

Po regatach zasłużony odpoczynek w barze i kolejny dzień na powrót do domu. Jak ten czas szybko mija na jachcie 🙂

 

© ATONE Krzysztof Kretkiewicz 2019