Środa
Przyszła środa, trzeba się za robotę zabrać… A w zasadzie to trochę inaczej. Po całym ciężkim dniu w pracy (wiadomo, trzeba się mocno napracować żeby potem móc się kilka dni napracować jeszcze bardziej) wieczorna jazda do Gdańska i noc już na łódce.
Czwartek
Rano rzut okiem w pogodynkę i na chmury. Wcześniejsze prognozy były mało zachęcające, przewidywały wiatr 4-5B, do tego deszcz i tak niby miało być cały tydzień. Ale, na razie wiatru nie ma, chmury niby są ale deszczu może z nich nie będzie, kto wie, może się uda. Telefon do dźwigowego żeby potwierdzić optymistyczną sytuację: „Kładziemy maszt ? -No kładziemy”. Zabrałem się do pracy, trzeba było zrobić zdjęcia wszystkich lin i ustawień ściągaczy, zrzucić bom, przygotować fały, wypiąć kable. Potem wycieczka pod dźwig i już po godzinie stałem się „właścicielem” dwóch nowych sprzętów – motorówki z silnikiem stacjonarnym 18KM i samobieżnego masztu 😉
Porównanie zastanej w maszcie sytuacji z przygotowanym wcześniej zakresem prac potwierdziło, że słuszną decyzją było wykonać te prace na lądzie. Stary wiatromierz zdemontowany. Kable i uchwyt do nowego zamontowane. Wymieniony kabel do anteny VHF. Wymienione żarówki i doszczelnione obudowy w lampach. Zmienione kable do oświetlenia, tak, żeby w niedługiej przyszłości już „z ławeczki” móc dołożyć dodatkowe oświetlenie pokładu. Wymienione wszystkie zabezpieczenia które wyglądały w jakikolwiek sposób podejrzanie. Sprawdzone, wyregulowane i dociągnięte mocowania salingów do want. I tak sobie cały dzień minął na odhaczaniu kolejnych punktów z listy. Całkiem sporo tego wyszło. Dość napisać że śniadanie i poranną kawę zjadłem i wypiłem o osiemnastej.
Piątek
Kolejny dzień to stawianie masztu z powrotem na jacht. To uczucie, kiedy – po postawieniu masztu, skręceniu want, założeniu i ściągnięciu achtersztagu – okazuje się, że chyba coś jest nie tak, bo jakby trochę za luźne wszystko, regulacji na achterze brakuje, a sztywny sztag wisi luźno… Nauczka na przyszłość: przy wypinaniu sztywnego sztagu nie odpinać stalówki miękkiego sztagu, który idzie w środku, bo potem jest cholernie dużo pracy z jego wyciąganiem i mocowaniem. Na deser zostało już tylko przeciąganie nowych kabli w kabinie, spinanie ich z urządzeniami i porządki przed wieczornym przyjazdem załogi na rejs. Prawie wszystko udało się wykonać. Przyznać muszę, że to były cholernie męczące dwa dni. No cóż, chciało się mieć statek… Lista prac rezerwowych „do zrobienia jak by czasu zostało” nie tknięta…
Wieczorem dotarła do mariny załoga – trzech pięknych, młodych, boga… a, nieważne, w każdym razie chętnych do pływania. Szybkie pytanie „Idziemy spać i startujemy na spokojnie rano czy płyniemy natychmiast tak żeby koło północy być na Helu?”. Oczywiście odpowiedź była znana jeszcze przed dokończeniem pytania, więc po 10 minutach potrzebnych na wrzucenie plecaków do kabiny rzucaliśmy cumy i ruszaliśmy na Zatokę Gdańską. Wiatr – stabilne 10-13kn z ENE do E więc kurs „zero” i popłynęliśmy w stronę Hellu. Załoga zachwycona, ja też, bo w końcu mogę trochę odpocząć i ograniczyć się do pilnowania kursu, robienia herbatki, weryfikowania naciągu want, kontroli świateł, pilnowania sytuacji na wyświetlaczu AIS oraz w zasięgu wzroku i robienia stu tysięcy innych rzeczy – poza jedną – nie musiałem trzymać steru. To chyba znaczy, że po cichu odbył się awans na pół-kapitana 😉 Do portu dotarliśmy bez komplikacji kilka minut przed pierwszą w nocy. Zacumowaliśmy. Wypiliśmy zdrowie wszystkich zebranych i padliśmy spać 🙂
Sobota
Sobotni poranek – wystawiłem głowę przez zejściówkę, przetarłem oczy i nic, ostrości nie ma, hmm… a nie, to nie kwestia zaspania, to mgła przyszła. Taki miałem widok na wejście do części jachtowej helskiego portu.
Weryfikacja pogody, no cóż, wygląda że mamy wolne do trzynastej. Czas na śniadanie, wycieczkę do „miasta”, obiad w nadmorskiej restauracji (czytaj: „sześciokrotnie przepłacona ryba z mrożonki importowana z jakiegoś obcego kraju, ale, cokolwiek by o niej mówić, nad morzem smakuje inaczej niż w domu, więc trzeba się na nią wybrać, inaczej to grzech”). O 13 zgodnie z planem rozpogodziło się, deszcz sobie poszedł, widoczność wzrosła do mniej więcej mili, płyniemy. Wiatr stabilne 7kn, więc prędkość 4w bez większego problemu do osiągnięcia, obieramy kierunek Gdynia. I tak sobie godzinkę pożeglowaliśmy bez specjalnych komplikacji, kiedy widoczność zaczęła się mocno pogarszać. Wiatr niby był, fal niby nie było, za to wróciła poranna mgła. Z mili zrobiło się najpierw pół mili, potem dwa kable, a jeszcze potem sto metrów widoczności.
Mgła
W tych warunkach AIS okazał się być nieocenionym przyjacielem. Informującym, że odgłosy silnika okrętowego to prom, który owszem idzie blisko, ale przejdzie za rufą płynąc kursem na Gdańsk. Wskazującym, że dwa ostrzegające syreną okręty stoją na kotwicowisku i nigdzie się nie ruszają. My widzieliśmy ich, oni widzieli nas (a przynajmniej mam taką nadzieję). Pewien niepokój oczywiście pozostał – bo sieci/boje/niezidentyfikowane okręty wojenne ale to już nie było nic co mogło by nam bezpośrednio zrobić dużą szkodę (* – okrętów wojennych wielu już nie mamy, więc szansa trafienia takiego jest niższa niż wygranie szóstki w totka). Wraz z kolejnymi przepłyniętymi milami widoczność spadła do 20 metrów. Boję przed wejściem do Mariny Gdynia ledwo wypatrzyliśmy. Te 150 metrów od boi do wejścia płynęliśmy praktycznie po omacku. Dwie osoby na dziobie wypatrujące przeszkód. Jedna przy ploterze podającą odległość i kurs na wejście do portu. Jedna grająca na rogu mgłowym, i jedna przy sterze, pilnująca prędkości, głębokości, gotowa do natychmiastowego „cała wstecz” lub „prawo na burt”. Po kilku minutach udało się wypatrzyć zarys muru falochronu wschodniego, trafiliśmy, bez pudła. Po przycumowaniu uczucie ulgi prawie takie jak po zejściu na ląd po kilkudniowym rejsie.
Niedziela
Niedziela przywitała nas słońcem, brakiem mgły, brakiem deszczu i brakiem wiatru. Po śniadaniu odmeldowaliśmy się u bosmana i obraliśmy kurs na Górki Zachodnie. Niestety prawie cała droga na silniku i jej końcowy odcinek w deszczu. No cóż, tak też się zdarza. Popołudniowe klarowanie jachtu i czas w drogę, do domu. Nawinięte ponad czterdzieści mil, pływanie nocne, pływanie po omacku… trzeba przyznać, że to był bardzo ciekawy rejs 🙂